Mamy dla Was historię Uli. Ale to nie tylko historia choroby, ale także przykład, że mimo niej można rozwijać swoje pasje… i to jak 🙂
Ula ma 36 lat. Jest nauczycielem, hipnoterapeutą i instruktorem jazdy konnej. Temat boreliozy pojawił się u niej około 4 lata temu, kiedy to na ciele zaczęły tworzyć się dziwne okręgi, jak potem się okazało najprawdopodobniej niespecyficzne rumienie wtórne. Kleszcza wbitego miała jakieś 15 lat temu. Wtedy fakt ten zupełnie ją przestraszył. Wyciągnęła jeszcze nieopitego pajęczaka ot tak. Niespecjalnie się tym przejęła. Nie został po nim nawet najmniejszy ślad. Rumienia nie było. W trakcie późniejszego leczenia, zdobycia sporej wiedzy, zainteresowań mikrobiologią pojęła, że to wcale nie musiał być on, ów kleszcz wbity 15 lat temu. Zważywszy, że z “krwiopijcami wszelakimi” miała do czynienia zawsze. Za tym stwierdzeniem przemawia też fakt, iż wielkość larw i nimf kleszcza jest tak minimalna, że nie trudno przeoczyć fakt posiadania pasażera na gapę. A ich wszechobecność w ostatnich czasach sprawia, że to wysoce prawdopodobne.
Zupełnie nie kojarzyła faktu wbicia kleszcza przed laty, czy też pokąsania przez liczne grupy owadów z późniejszymi problemami, zwłaszcza, że lekarz rodzinny wiązał je z reumatyzmem, migreną, nerwicą itp. Ogromnym problemem był u niej bardzo silny ból kości piszczelowych, ogromne osłabienie, silne bóle i zawroty głowy, głód tlenowy, w późniejszym etapie straszliwa potliwość nocna.
Fakt pojawiania się rumieni skłonił ją do wykonania testów w kierunku boreliozy. Szczęściem w nieszczęściu było to, iż wyszły pozytywnie, zarówno Western Blot, jaki i kilka wykonanych testów Elisa.
Jak prawie każdy trafiła do lekarza chorób zakaźnych. Dostała antybiotyk na 4 tygodnie. Lecz była to amoksycyklina. Lekarz wydawał się być z grupy tych, którzy mają nieco większą wiedzę o odkleszczówkach, jednak nie wystarczającą, by ogarnąć temat do końca. Została przy okazji skierowana do dermatologa, neurologa, reumatologa w celu sprawdzenia, czy oby na pewno problemy były spowodowane tylko odkleszczowymi patogenami. Temat rzeka. Zna ją praktycznie każdy chorujący.
Skontaktowała się z lekarzem ILADS. Czekać miała w kolejce kilka miesięcy. Jednak wielkie szczęście sprawiło, iż dostała maila, że zwolniło się miejsce. Musiała być w gabinecie jeszcze tego samego dnia. Udało się. Dotarła. I było to szczęście bo na dziś dzień po tylu latach walki z boreliozą i koinfekcjami, które namieszały chyba więcej niż sama borelioza, może powiedzieć, że jest dobrze. Pani Doktor bardzo jej pomogła. I choć wie, że nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca i niepewność jutra zawsze pozostanie, wie, że miała duże szczęście trafiając na tak kompetentnego lekarza. Po wielu miesiącach brania różnych antybiotyków, penetrujących różne miejsca, chemioterapeutyków i różnego rodzaju ziół może powiedzieć dziś, że jest dobrze. Przewrotny los sprawił jednak, że obecnie jej córeczka jest w trakcie antybiotykoterapii po pojawieniu się rumienia po ugryzieniu. Musi być dobrze – jak sama mówi!
O samym leczeniu może napisać książkę. Jednak musi powiedzieć z całą stanowczością, że warto mieć w życiu pasję i cel, które pomagają w oderwaniu od przykrej rzeczywistości. Oczywiście ona cały czas próbuje rządzić człowiekiem. Czasem nie ma najnormalniej siły czy możliwości. Czasem wykonanie zwykłej, codziennej czynności jest już sukcesem. Jednak nie warto się poddawać lecz małymi krokami zmierzać do osiągnięcia swoich celów.
Jej pasją są przede wszystkim konie. One zawsze były w jej życiu. Uprawnienia instruktorskie robiła mimo przeciwności, a na egzamin jechała w ogromnym bólu. Udało się. Choroba przegrała. Niestety objawy, brak czasu i funduszy sprawiły, iż musiała pożegnać własnych końskich przyjaciół. Leczenie sporo kosztowało. Jeden z koni był obecny w jej życiu 14 lat, od źrebaka. Leonarda zdecydowała się oddać znajomej o wielkim sercu i świetnych dla koni warunkach. Mimo, iż nadal serce jej pęka wie, że coś musiało się skończyć, aby coś innego mogło się zacząć. Obecnie buduje z mężem stajenkę. Pomalutku. Każdy odłożony grosz przeznaczają na materiały. Budują sami od podstaw. Marzą o tym, by zarażać ludzi miłością do koni, a także pomagać ludziom poprzez zajęcia hipoterapeutyczne. Ogromnie jej zależy przede wszystkim na tym, by pomagać dzieciom i młodzieży z problemami emocjonalnymi, neurorozwojowymi i depresją. Wykształcenie pedagogiczne i liczne szkolenia zbliżają ją do tego celu. Czy im się uda? Czas pokaże. Z pewnością myśli też o przyszłości swojej córeczki. Chciałaby jej coś zostawić i dać podstawę do budowania czegoś fajnego.
Drugą z jej największych pasji jest malowanie. Szczególnie pastelami. Maluje portrety zwierzęce i ludzkie. Nie musi wspominać, że najbardziej lubi malować konie. Pasja ta z pewnością pozwala wyciszyć emocje i stres, których w jej życiu nie brakuje. Ogromnie cieszy ją fakt, iż jej prace spodobały się ludziom o wielkich sercach, zasilając tym samym kilka zbiórek dla dzieci z SMA. Wie teraz, że to wszystko ma jakiś sens.
Całe życie coś tworzy. Nie tylko maluje, ale również działa w tworzeniu rękodzieła wszelakiego.
“Dlatego Kochani, walczący z przeciwnościami zafundowanymi przez chorobę! Miejcie nadzieję. Walczcie! Działajcie! Pomagajcie! Szukajcie pasji! Po 4 latach leczenia jestem w dobrym stanie. Życzę Wam wszystkim zdrowia.”.